- Byłaś jedną z inicjatorek Święta Niemego Kina. W tamtych czasach filmy nieme nie cieszyły się zainteresowaniem widzów, skąd więc pomysł na tak niecodzienną imprezę?
- Pracowaliśmy w zespole filmografów, wówczas czteroosobowym, i opracowywaliśmy filmy z naszych zbiorów, m.in. nieme. Od filmu do filmu okazało się, że niektóre z nich są niezwykle interesujące. W tamtym czasie doszło też do odnalezienia dwóch filmów polskich: „Mocnego człowieka” w Belgii i „Tajemnicy pokoju nr 100” w Holandii. Po ich obejrzeniu uznaliśmy, że to jest coś niezwykłego i że trzeba zaprezentować je szerszej publiczności.
- To tylko dwa tytuły, a podczas pierwszej edycji Święta odbyło się 11 pokazów. Jak wyglądała praca nad programem? Czym kierowaliście się przy wyborze filmów?
- Na początku wybieraliśmy te filmy, które po prostu nam się spodobały. Nie chcieliśmy, żeby to były sztandarowe arcydzieła i głośne tytuły. Chcieliśmy pokazać filmy nieznane, a godne uwagi – i to był pierwszy klucz. Bazowaliśmy przede wszystkim na zasobach Filmoteki. Kiedy przyjeżdżali nasi goście z Francji, najpierw wnuk Emila Cohla, potem potomkowie Mélièsa i Starewicza, przywozili także filmy ze swoich kolekcji. Potem szukaliśmy różnych ciekawostek w zagranicznych archiwach, jak „Zaginiony świat” sprowadzony z Czech, czy pierwsze filmy erotyczne z Austrii. Zawsze jednak naszą główną zasadą było to, że na otwarcie Święta prezentowaliśmy film polski. To był fundament tego festiwalu.
- Przygotowanie Święta to nie tylko wybór filmów, które zostaną pokazane publiczności. Co jeszcze trzeba było zrobić, żeby publiczność mogła przeżyć te magiczne chwile?
- To rzeczywiście była magia. W kinie panowała niezwykła atmosfera, a tworzyła ją cała grupa ludzi: wolontariusze, kinooperatorzy, kasjerzy, bileterzy… Ale to, co było w kinie, to było już tylko zwieńczenie całego procesu, natomiast wcześniej były całe miesiące przygotowań. To była praca absolutnie od A do Z. Cały festiwal tworzyły cztery osoby, moi świetni koledzy: Joanna Drzazga, Andrzej Kawecki, którzy już nie pracują w Filmotece, Agata Zalewska oraz ja. Do tego zespołu dołączył Pedro Gonzales, który się zajmował wszystkimi sprawami związanymi z muzykami, a później zastąpił go DJ Maciek Wyrobek, niestety już nieżyjący.
Przygotowywaliśmy cały festiwal od strony merytorycznej: wybór filmów, ich opis, przygotowanie materiałów festiwalowych, marketing, promocja, a także cała logistyka: wybór firm, które zajmowały się nagłośnieniem, wypożyczały sprzęt muzyczny, np. fortepiany, które trzeba było jeszcze wnieść i wynieść. Zorganizować pracę w kinie, przedstawić plan kinooperatorom, kasjerom, bileterom. Trzeba było także przygotować zaplecze w kinie. Zaplecze było bardzo małe, w pewnym momencie okazało się, że niewystarczające i wtedy wypożyczaliśmy luksusową przyczepę campingową, w której była garderoba dla muzyków. Do tego dochodziło załatwienie noclegów dla artystów i gości – na naszej głowie było absolutnie wszystko. To było trudne dla tak małej garstki osób, ale mieliśmy wolontariuszy i przyjaciół. Atmosfera była niemal rodzinna, każdy chciał jakoś pomóc, żeby to się po prostu udało. Do tego była fantastyczna publiczność, która także tworzyła ten niezwykły nastrój.
- Święto Niemego Kina to także niezwykłe występy muzyków.
- Nieznane filmy nieme nie przyciągały widzów. Magnesem dla publiczności mieli być znani muzycy. I rzeczywiście: ludzie myśleli, że przychodzą na koncert, a na miejscu się okazywało, że przychodzą na wydarzenie, które nie jest tylko filmem, nie jest tylko koncertem, ale jakimś nowym rodzajem sztuki. Trudno to określić, ale tak to odczuwaliśmy.
- Jak wyglądał wybór artystów podczas pierwszych edycji?
- Współpracował z nami Pedro Gonzales, później zastąpił go DJ Maciek Wyrobek. To oni zajmowali się stroną muzyczną Święta. Filmy reprezentowały różne gatunki, więc chcieliśmy, żeby muzyka także była bardzo różnorodna, żeby to nie był tylko festiwal jazzu, czy muzyki niszowej, ale żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Nieraz artyści dobierani byli na zasadzie kontrastu. Ta rozpiętość muzyczna była niezwykła: począwszy od grupy rockowej Brygada Kryzys i Voo Voo przez zespoły jazzowe, Urszulę Dudziak, Motion Trio aż po chór z kwartetem smyczkowym czy śpiewaczki operowe… Występ Małgorzaty Walewskiej do filmu z Polą Negri był zresztą jednym z najciekawszych projektów.
- Święto Niemego Kina okazało się niesłychanym sukcesem. Z miejsca stało się sztandarową imprezą Filmoteki. Spodziewaliście się takiego sukcesu?
- Tego nie można się spodziewać, zwłaszcza, że robiliśmy to po raz pierwszy. Bardziej kierowała nami pasja i przekonanie, że organizujemy coś niecodziennego. Przy pierwszej edycji miałam duszę na ramieniu, bo nie było wiadomo, czy przyjdą ludzie, czy to się wszystko uda, czy nie będzie żadnej wpadki, a jednak okazało się, że ludzie przyszli i wszystko się podobało. Ale prawdziwy sukces rozpoczął się od drugiej edycji, która była czymś zaskakującym również dla nas. O tak nieprawdopodobnej frekwencji może marzyć każdy organizator. Od kas odchodziły całe tłumy zawiedzionych ludzi, dla których nie starczyło miejsc. Zainteresowanie było ogromne, z powodzeniem można by było te seanse powtarzać, gdyby były warunki i możliwości, ale wtedy to było nierealne. Raz się zdarzyło, że na gorąco zrobiliśmy dodatkowy seans – to były filmy erotyczne z muzyką N.O.T. & Cool Kids of Death. Seans zaczął się o północy, a mimo tego frekwencja była ponad stuprocentowa.
- Jednym z dowodów na to, że Święto było strzałem w dziesiątkę, jest fakt, że pierwszy i przez wiele lat jedyny polski film niemy wydany na DVD to „Mocny człowiek”, od którego wszystko się zaczęło z muzyką tria Maleńczyk-Tuta-Rutkowski, przygotowanej właśnie na Święto Niemego Kina.
- „Mocny człowiek” był pokazany na pierwszej edycji. Publiczności bardzo się to spodobało, ta muzyka doskonale pasowała do filmu. Po dwóch latach, kiedy obchodziliśmy 50-lecie Filmoteki, postanowiliśmy wydać ten film na DVD. To był taki prezent na jubileusz Filmoteki. Kosztowało to wiele pracy, ale się udało.
- Czy mieliście jakieś programowe marzenia, których nie udało się zrealizować?
- Mieliśmy plany, żeby zaprosić jakiegoś znanego muzyka zagranicznego, ale trzeba pamiętać, że to było 18 lat temu: warunki były zupełnie inne, nie było takiego systemu dotacji, jak teraz. Trudno zorganizować festiwal tak bogaty w wydarzenia bez pieniędzy. Muszę podkreślić, że wielką pomocą był nasz sponsor. Udało się do współpracy zaprosić bank ING Nationale Nederlanden, który był z nami przez kilka edycji. Docenili nasz pomysł, choć startowaliśmy od zera, nie mieliśmy żadnej przeszłości, żadnych dokonań. Pomagali nam także w organizacji jubileuszu Filmoteki, który był połączony z trzecim Świętem. Odbył się wtedy specjalny pokaz w Filharmonii Narodowej, podczas którego Leszek Możdżer i Adam Makowicz grali do przedwojennych filmów o Warszawie.
Jeśli chodzi o program, to wielu zamiarów nie udało się zrealizować. Jeden z bardziej wyjątkowych pomysłów dotyczył szczególnej osoby: zaprosiliśmy księżną Matyldę, żonę następcy tronu belgijskiego, która ma polskie pochodzenie. Była bardzo zaskoczona tym, że polski film, „Mocny człowiek” został odnaleziony właśnie w królewskim archiwum filmowym w Belgii. Napisała do nas bardzo miły list, że bardzo ją to zainteresowało, ale niestety nie mogła przybyć.
- Jakie jest Twoje najmilsze wspomnienie związane ze Świętem?
- Nie oglądałam wszystkich pokazów, niektóre oglądałam tylko częściowo, bo organizatorzy niestety w czasie seansów muszą też pracować. Największe wrażenie, które zapamiętam na zawsze, zrobił na mnie film „Krew na piasku” z Rudolfem Valentino z muzyką hiszpańską. Grupa Flamenco Passion poza muzyką wykorzystała także elementy tańca. To było coś niebywałego, jak to zagrało z obrazem. Po pokazie widzowie nam o tym opowiadali, ale było widać też reakcję publiczności, wiele osób miało łzy w oczach. Trudno opowiedzieć takie wrażenia.
Bardzo wzruszający był pokaz „Mocnego człowieka” podczas czwartej edycji, kiedy z Francji przyjechała rodzina jednej z aktorek, Marii Majdrowiczówny. No i legendarny pokaz „Zaginionego świata” z muzyką Mitch & Mitch – takiego seansu nie widziałam nigdy. To już nawet nie był nadkomplet, wszystko było zajęte, łącznie z podłogą.
Ogromnie miła była reakcja prasy. Dziennikarze sami pisali o tym festiwalu i go recenzowali. Szczególnie utkwiło mi w pamięci zdanie w jednej z gazet: „Niemy zachwyt. Dziękujemy ci Filmoteko”.
Dziś patrzę trochę z niedowierzaniem, że mimo trudnych warunków udało się wtedy zorganizować tak wiele niezwykłych pokazów. Cieszę się, że festiwal istnieje już tyle lat, że przetrwał mimo wielu zawirowań i zmian w Filmotece. Sukcesem jest przede wszystkim to, że dziś można pokazywać te filmy następnemu pokoleniu i że idea prezentowania niemych filmów z muzyką na żywo – jest wciąż żywa i atrakcyjna.
rozmawiał: Michał Pieńkowski